O Janie Pawle II z ks. Tadeuszem Styczniem rozmawia red. Edward Balawajder*
Karol Wojtyła KUL-owi - KUL Karolowi Wojtyle
Edward Balawajder - Księże Profesorze, uroczysta sesja naukowa, która odbyła się w KUL-u w maju 1985 roku z okazji 30. rocznicy podjęcia pracy naukowej w tej Uczelni przez Księdza Docenta Karola Wojtyłę, od 16 października 1978 roku - Ojca Świętego Jana Pawła II, dała sposobność nie tylko do wspo¬mnień, ale przede wszystkim do oceny wkładu Karola Wojtyły w dorobek myśli filozoficzno-etycznej lubelskiej Almae Matris. Jakie były początki współpracy Karola Wojtyły i Katolickiego Uniwersytetu i jak Ksiądz Profesor scharakteryzowałby ten wzajemny związek?
Tadeusz Styczeń - Sądzę, że zainteresowany Czytelnik szczegółowe informacje na temat początków współpracy Księdza Karola Wojtyły - sięgających czasu Jego habilitacji w Krakowie w 1953 roku na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Jagiellońskiego - z Katolickim Uniwersytetem Lubelskim znajdzie bez trudu chociażby w materiałach ze wspomnianej przez Pana sesji zamieszczonych w książce pt. Człowiek w poszukiwaniu zagubionej tożsamości. „Gdzie jesteś, Adamie?” (Lublin 1987). Przejdę więc od razu do sprawy istotnej, tj. do pytania Pana Redaktora o wzajemny związek Karola Wojtyły i lubelskiego środowiska filozoficznego. Rozumiem, że chodzi Panu o wzajemny wpływ, o obustronne przenikanie myśli, o to, jak kształtował to środowisko Karol Wojtyła i jak On sam był przez to środowisko kształtowany.
E. B. - Tak, właśnie te relacje są interesujące.
T. S. - Uważam, że to właśnie Karol Wojtyła „zaraził” lubelskie środowisko filozoficzne - i po dziś dzień je ozdrowieńczo bulwersuje - swym personalizmem. Mam tu na myśli głównie dwie sprawy. Warto je mieć na uwadze, by precyzyjnie odróżnić autentyczny personalizm od jego karykaturalnych postaci, prowadzących niekiedy wręcz do autodestrukcji człowieka w imię przypisywanych mu iluzorycznych podstaw jego osobowej godności.
Pierwszą tedy sprawą istotną dla personalistycznej etyki Karola Wojtyły jest podkreślenie, że każda poszczególna, niepowtarzalna osoba - zarówno własna, jak i cudza - nosi w sobie samej wystarczający powód do tego, by była przez każdą osobę - własną i drugą - afirmowana dla niej samej; że zatem trzeba i wystarczy zobaczyć ten powód, czyli „zobaczyć człowieka w człowieku”, by zobaczyć się - siebie samego - niejako osaczonym przez powinność miłowania każdego, czyli afirmowania go dla niego samego. Tak jak wystarczyło Samarytaninowi w swym wrogu, Izraelicie, „ujrzeć człowieka”, by zostać dotkniętym imperatywem pospieszenia mu z pomocą w nieszczęściu.
Odkrycie powinności miłowania człowieka jest więc sprawą doświadczenia człowieka, sprawą zobaczenia jego „inaczej” i „wyżej” - nie teorii człowieka, nie wniosku dopiero z jakiegoś systemu czy definicji osoby wypracowanej w wyniku żmudnych dociekań. A to już inna rzecz, że niekiedy dla określenia szczegółowych sposobów rzetelnego, efektywnego, a nie pozor¬nego tylko afirmowania człowieka przez człowieka, niezbędne jest bliższe i głębsze jego poznanie, konieczna jest po prostu teoria człowieka, która wyjaśnia, przez co dokładnie jest on tak „inaczej” i „wyżej”, konieczna staje się tu filozofia i teologia, filozoficzna i teologiczna antropologia. Dlatego etyka w imię przekładu na konkret życia swego naczelnego, a poniekąd jedynego imperatywu miłości (normy personalistycznej) musi sobie wypracować adekwatny obraz osoby ludzkiej: tego, komu należna jest miłość, czyli musi oprzeć się na rzetelnej antropologii filozoficznej i teologicznej. Stąd też etyka była zawsze, jest i na zawsze pozostanie główną areną sporu o prawdę na temat człowieka, na temat samopoznania. Oto dlaczego św. Augustyn wyraża sedno etyki jednym słowem: „Dilige!” - Miłuj! Ale z miejsca dopełnia je postulatem konieczności głębszego poznania osoby - podmiotu miłości i adresata miłości: „Noverim me - noverim te!” Oto w kilku zaledwie zdaniach sedno Miłości i od-powiedzialności.
*Rozmowa jest fragmentem wywiadu przeprowadzonego przez redaktora „Przeglądu Katolickiego” Edwarda Balawajdera z ks. prof. Tadeuszem Styczniem, kierownikiem Katedry Etyki KUL, zamieszczonego na łamach "Przeglądu Katolickiego" 13-20 X 1985, nr 41-42. Zapis tych "Rozmów" ukazał się w roku 1986 w Rzymie staraniem Polskiego Instytutu Kultury Chrześcijańskiej pod tytułem Jedynie prawda wyzwala. Rozmowy o Janie Pawle II. Tytuł pochodzi od redakcji.
Strona 1 z 8 :: Idź do strony: [1] 2 3 4 5 6 7 8
E. B. - Czy jednak w książce Miłość i odpowiedzialność nie chodzi raczej już o zastosowanie zasady personalizmu do wzajemnych relacji między osobami - mężczyzną i kobietą - w kontekście miłości narzeczeńskiej i małżeńskiej?
T. S. - Słusznie, lecz właśnie z tego powodu Karol Wojtyła w pierwszej części swej książki stara się możliwie szeroko i jasno ukazać czytelnikowi tę zasadę i przez to do niej przekonać. A właściwie to tylko przekonać go o tym, jak każdy sam - z racji samooczywistych - jest do niej przekonany. Ukazać właśnie najgłębszy powód tego, dlaczego wzajemne odniesienie mężczyzny i kobiety w ramach małżeństwa nie może być inne niż proponowane w Miłości i odpowiedzialności, jeśli odniesienie to ma w ogóle odpowiadać ich osobowej godności, godności „wcielonych osób”. Człowieka, jako wcielonej osoby, nie wolno po prostu zredukować do „czegoś” w człowieku, na przykład tylko do jego ciała, i posługiwać się nim niczym rzeczą, używać go na sposób urzeczowionego ciała, tak jak nie wolno go skądinąd zredukować do jego rasy, klasy społecznej, wieku itp. Każdorazowy akt takiej redukcji jest, logicznie rzecz biorąc, błędem w poznaniu osoby ludzkiej, błędem pars pro toto, natomiast etycznie sprawę rozpatrując, jest aktem degradacji osoby ludzkiej do rzeczy, aktem instrumentalizacji, manipulacji. W każdym „fragmencie” osoby ludzkiej trzeba widzieć i uznać „całość” - samą osobę. Ciało ma odsłaniać - nie zasłaniać - człowieka, a więc tego, kto także w tym fragmencie ma być afirmowany dla niego samego, właśnie dla jego osobowej godności. Ciało ludzkie musi więc zostać wintegrowane w cześć należną osobie ludzkiej. Dopiero we czci należnej osobie zostaje należycie zabezpieczona cześć dla jej ciała. I równocześnie respekt dla ciała osoby jest sprawdzianem autentycznej afirmacji osoby jako osoby. Innymi słowy - „eros” musi zostać przepojony przez „caritas” (agape). Na tym właśnie polega wyłaniający się z zasady personalizmu Karola Wojtyły program wychowania do małżeństwa jako program „wprowadzenia miłości (caritas) do miłości (eros)” - jak sam Autor pisze we wstępie do Miłości i odpowiedzialności - a więc program wintegrowania tej miłości, która w człowieku poniekąd się tylko wydarza czy dzieje (eros), w miłość, która jest dziełem (caritas) człowieka jako wolnego i odpowiedzialnego sprawcy, czyli podmiotu par excellence osobowego, jest jego czynem. Musi to być następnie program budowania tej miłości, która jest całkowitym darem mej własnej osoby dla tej oto drugiej osoby - na miłości będącej aktem afirmacji należnej każdej osobie z racji bycia osobą. O tym wszystkim mówi Karol Wojtyła w książce Miłość i odpowiedzialność, którą otwiera własny program dalszego badania ścisłej więzi etyki z antropologią. Miłość i odpowiedzialność to pierwszy etap tej drogi.
E. B. - Książka ta wyrosła, o ile mi wiadomo, z wykładów monograficznych wygłoszonych na KUL-u pod takim samym tytułem.
T. S. - Tak, jej pierwsze wydanie w roku 1960 firmuje zresztą Towarzystwo Naukowe KUL. Karol Wojtyła bardzo chętnie nadawał wówczas swym wykładom dwuczłonowe tytuły. Ujawniały one właściwą Mu orientację badawczą, pasję przezwyciężania jednostronnych ujęć, pasję budowania mostów, a raczej pokazywania mostów istniejących, choć często niedostrzeganych. „Miłość i odpowiedzialność” (1957/1958, 1958/1959) nastąpiła zresztą już po wykładach zatytułowanych „Akt i przeżycie” (1954/1955), „Wartość i dobro” (1955/1956), „Norma i szczęście” (1956/1957), którymi Karol Wojtyła zainicjował swą działalność dydaktyczną w KUL-u. We wszystkich chodziło nieodmiennie o zaprezentowanie i o uzasadnienie personalizmu w etyce i antropologii.
E. B. - Przejdźmy zatem do zapowiedzianego wcześniej punktu drugiego.
T. S. - Drugą rzeczą, charakteryzującą personalizm Karola Wojtyły, a istotną dla Jego antropologii, jest zwrócenie uwagi na to, że człowiek autentycznie rządzi samym sobą, czyli sam o sobie stanowi, jest autonomicznym podmiotem, gdy rządzi się poznaną przez siebie prawdą; że panuje sobie, gdy poddaje się poznanej przez siebie prawdzie o sobie; gdy afirmuje aktem wolnego wyboru tę prawdę o sobie, którą już uprzednio zaafirmował, poznawczo stwierdziwszy ją i uznawszy swym własnym aktem poznania. Rzecz jasna, że to niejako „przekraczanie” siebie aktem wolnego wyboru w stronę prawdy o sobie, jakby „dociąganie” siebie do poziomu prawdy o sobie, czyli samostanowienie w świetle prawdy o sobie, zakłada ujęcie jej przez konkretną osobę własnymi aktami poznawczymi, zakłada więc niejako wiązanie samej siebie przez siebie prawdą poznania siebie, czyli samowiązanie poprzez samopoznanie. Jest to istotny nerw i ludzkiej wolności, i ludzkiego sumienia. Istota ludzkiej autonomii, czyli osobowej samorządności. Osobowej podmiotowości i odpowiedzialności. Karol Wojtyła pokazuje to zwłaszcza w Osobie i czynie, przede wszystkim w rozdziale „Transcendencja osoby w czynie”, potem zaś w niezauważonej dostatecznie rozprawie Osoba - podmiot i wspólnota. Warto więc sięgnąć do tego mało znanego tekstu zawartego w „Rocznikach Filozoficznych” (1976, z. 2.). Ważnym dla tej sprawy tekstem jest również artykuł Problem konstytuowania się kultury poprzez ludzką praxis, wygłoszony pierwotnie jako wykład 18 marca 1977 roku w Katolickim Uniwersytecie Sacré Cuore w Mediolanie, a opublikowany w „Rocznikach Filozoficznych” (1979, z. 1). A przecież swym przemyśleniom w tej sprawie Karol Wojtyła dał już dobitny wyraz w czasie swych wystąpień na Soborze Watykańskim II (np. przemówienie z roku 1964 w Radiu Watykańskim Człowiek jest osobą w czasie trwania trzeciej sesji Soboru).
Strona 2 z 8 :: Idź do strony: 1 [2] 3 4 5 6 7 8
Pokazanie powyższego ma podstawowe znaczenie dla sprawy pierwszej - dla etyki. Czyni bowiem bezpośrednio widoczny ów powód, dla którego osoba ludzka może, owszem, powinna być afirmowana dla niej samej; uwidacznia mianowicie jej ściśle osobową podmiotowość, jej niezbywalną samorządność. Samorządność, której rdzeń stanowi właśnie - jak widać – „prawdo-rządność”, owo samozwiązanie się do respektowania poznanej przez siebie prawdy pod rygorem samosprzeniewierzenia, pod groźbą samozaprzeczenia. Ujawnia też, że i drugi człowiek jest sobą dokładnie przez to samo, co każdemu z nas z osobna jest najbliższe i zarazem nade wszystko cenne: wiązanie się - i związanie przez to - prawdą, zwłaszcza prawdą o sobie. Widzimy to szczególnie ostro w przypadkach gwałtu zadawanego sumieniu kogokolwiek, w sytuacjach wymuszania na kimkolwiek działań sprzecznych z jego przeświadczeniem o obiektywnej prawdzie. Są to tragiczne niewątpliwie, ale chyba najbardziej skuteczne lekcje objawienia człowiekowi tego, co w nim nieredukowalne - godności osobowej, poglądowe nad wyraz lekcje antropologii i etyki zarazem. Może niejeden „nauczyciel” zrezygnowałby z ich prowadzenia, gdyby w porę dostrzegł, jak głęboko - wbrew swym zamiarom - przyczynia się do objawienia tego, co gwałci. I w jak tragicznym świetle stawia sam siebie. Nie trzeba go osądzać, bo może jeszcze „nie widzi, co czyni” drugiemu i sobie. „Pan podpisze i ... jest wolny”. Ale co to za wolność i za cenę jakiej wolności? I kto przede wszystkim tę cenę płaci? Czujemy, że zostaje tu zaatakowane coś, co rdzennie nasze własne, co „nieredukowalne w człowieku”. I widzimy to z niemożliwą wręcz do odparcia oczywistością. Oto dlaczego drugi to właśnie bliźni. Nie rywal. Bliźni, bo bliźniaczo swym wnętrzem do mnie podobny, bliski bliskością samozależności w samouzależnianiu się od prawdy, która odeń nie zależy. Bliźni też, bo bliski nierozłączalnością związku spełnienia własnej osoby z afirmacją osoby drugiego: zawsze i tylko, gdy miłuje drugich, stwarza sobie samemu szansę uzyskania pełni własnego człowieczeństwa! Drugi nie jest więc niczym innym tak bardzo przedmiotowo do mnie podobny i jednocześnie niczym tak bardzo do mnie nieredukowalny, jak swą własną osobową podmiotowością. Przez nią właśnie jest sui iuris.
Notabene ta subiektywność to ze wszech miar obiektywna sprawa - zauważa z naciskiem Karol Wojtyła. Zdradzić tę subiektywność z lęku przed subiektywizmem to zdradzić obiektywizm prawdy o człowieku. Więcej, to zdradzić człowieka. Rozminąć się z rzetelnym realizmem w myśleniu o człowieku. Z tej pozycji filozofia człowieka Karola Wojtyły stanowi wyzwanie bez precedensu pod adresem klasycznej antropologii metafizycznej w imię jej własnego realizmu. To jej własny realizm każe jej otworzyć się na podmiotową rzeczywistość człowieka! I przez to zbliżyć do filozofii świadomości. Także w imię „vetera novis augere”.
Oto dlaczego też traktowanie kogokolwiek: jednostki czy grupy osób, jako rywala czy rywali stanowi tragiczną pomyłkę, dowód nierozpoznania samego siebie, samowyobcowania, alienacji. I utraty przez to jedynej szansy dla siebie - szansy samospełnienia. Rzetelnemu samorozpoznaniu i samospełnieniu może odpowiadać i służyć tylko uczestnictwo, czyli „wykraczanie” z własnej „samotności” i wchodzenie we wspólnotę ze wszystkimi osobami: communio personarum. Zasada solidarności międzyludzkiej zatem to tylko inny sposób wysłowienia przykazania miłości bliźniego. Ujawnia się tu istotna nierozłączalność etyki indywidualnej i społecznej. Skreślić „i” pomiędzy jedną i drugą - to skreślić oba korelaty. To skreślić po prostu etykę. Lub jeszcze w ogóle nie dotrzeć do rozpoznania tego, czym ona jest. Myślę, że jest to ABC personalizmu Karola Wojtyły.
Personalizm w takiej postaci Karol Wojtyła głosił już w swych wykładach z etyki społecznej na Wydziale Teologicznym w Krakowie, poczynając od roku akademickiego 1953/1954, a także po oficjalnej likwidacji tego wydziału, która nastąpiła w roku 1954. Słuchałem tych wykładów od początku, czyli od chwili, gdy Karol Wojtyła przejął je po skazanym wówczas nie tylko na naukową banicję księdzu doktorze Bolesławie Kominku, późniejszym kardynale wrocławskim. Było to zresztą moje pierwsze zetknięcie z osobą obecnego Ojca Świętego. Rozmowa z Nim po egzaminie z etyki społecznej w Krakowie w czerwcu 1955 roku zadecydowała o tym, że trzy miesiące potem rozpocząłem studium filozofii na Wydziale Filozoficznym KUL-u. Właśnie od roku prowadził tam wykład z etyki Ksiądz Docent Karol Wojtyła, dojeżdżając do Lublina z Krakowa co drugi tydzień.
Na personalistyczne myślenie Karola Wojtyły wywarł niewątpliwe piętno ksiądz profesor Jan Piwowarczyk, wieloletni wykładowca etyki społecznej na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Jagiellońskiego, a także rektor Wyższego Seminarium Duchownego w Krakowie w okresie okupacji. To on przyjął w roku 1942 młodego Karola do zakonspirowanego przed okupantem grona seminarzystów, zalecając Mu - ze względu na bezpieczeństwo - zachowanie ścisłej co do tego tajemnicy, nawet wobec osób najbliższych z rodziny. Już po swych rzymskich studiach w latach powojennych Karol Wojtyła zetknął się - z sugestii księdza profesora Ignacego Różyckiego - z personalizmem Maxa Schelera. A przecież Jego własny personalizm nabrał w pełni dojrzałego kształtu właśnie wskutek krytyki Schelerowskiej wizji osoby. W krytyce tej zresztą Karol Wojtyła ujawnia raz jeszcze niezmienną aktualność istotnych elementów antropologii św. Tomasza z Akwinu. Wszystko to znalazło swój wyraz w rozprawie habilitacyjnej: Ocena możliwości zbudowania etyki chrześcijańskiej przy założeniach systemu Maksa Schelera (TN KUL, Lublin 1959). Recenzentem tej rozprawy został profesor Stefan Swieżawski z KUL-u. On też uczestniczył w kolokwium habilitacyjnym Karola Wojtyły na Uniwersytecie Jagiellońskim, ostatnim - jak się okazało - na Wydziale Teologicznym tegoż Uniwersytetu. U młodego teologa podobał mu się przede wszystkim sposób Jego filozofowania. W wyniku tego kolokwium zaproponowano, by Ksiądz Docent Karol Wojtyła objął zajęcia z filozofii moralnej na KUL-u. Z tak oto ukształtowanym personalizmem Karol Wojtyła pojawił się jesienią 1954 roku w Lublinie jako wykładowca etyki. To „nowe”, które Karol Wojtyła zapoczątkował przed trzydziestu laty, stało się przełomem dla filozoficznego środowiska KUL-u.
Strona 3 z 8 :: Idź do strony: 1 2 [3] 4 5 6 7 8
E. B. - A co KUL dał Karolowi Wojtyle?
T. S. - Sądzę, że lubelskie środowisko filozoficzne rewanżuje Mu się dwojako: swoją metafizyką i swoją metodologią filozofii. Krótko - metodologicznie zreflektowaną filozofią bytu. Daje to Karolowi Wojtyle wyjątkowo sprzyjający kontekst dla pogłębiania własnego widzenia osoby ludzkiej i dla jego teoretycznego opracowania.
E. B. - Zacznijmy więc może od metafizyki szkoły lubelskiej.
T. S. - Swoje pierwsze olśnienie metafizyką Karol Wojtyła przeżył co prawda już jako młody robotnik i jednocześnie student zakonspirowanego Wydziału Teologicznego w Krakowie, czytając seminaryjny podręcznik Ontologii ks. Kazimierza Waisa. Był to rok 1942. Sam nieraz mówił, że lektura tej książki przy kotłach fabryki sody „Solvay” w Borku Fałęckim - pod osłoną starszych towarzyszy pracy - była dla niego wówczas wstrząsem. Odsłaniała mu świat, rzeczywistość, od nowej zupełnie strony. Jakby od samego dna. Była też odkryciem analogii metafizycznej jako zupełnie specyficznego narzędzia poznania całej rzeczywistości. W Lublinie ta wrażliwość metafizyczna pogłębia się, różnicuje i precyzuje. Ważną rolę odgrywają tu naukowe kontakty z profesorami: Stefanem Swieżawskim, Jerzym Kalinowskim, Stanisławem Kamińskim, Mieczysławem A. Krąpcem i Feliksem Bednarskim. Następuje twórcza konfrontacja i nakładanie się na siebie wyników wzajemnych przemyśleń. I ostateczna krystalizacja metafizycznej wizji osoby Karola Wojtyły.
Dostrzeżenie paradoksu: fundamentalnej roli istnienia w strukturze bytu i zarazem niekonieczności tegoż istnienia, czyli jego darmowości, prowadzi Karola Wojtyłę w samo centrum fascynacji metafizyką osoby, osoby-daru. Ktoś, kto jest tak godnie, bo tak nieredukowalnie „inaczej” i „wyżej” niż wszelki inny byt, istnieje tylko - tak samo jak każdy inny byt - przygodnie! Stąd darem Osobowego Dawcy jest to, kim człowiek jest, skoro darem Osobowego Dawcy jest to, że człowiek jest. Narzucająca się wprost nieredukowalność osoby ludzkiej jako oczywistość doświadczenia zostaje więc tylko pozornie zakwestionowana faktem przygodności istnienia człowieka. Przygodność istnienia osoby ludzkiej odsłania bowiem Absolutne Źródło Osobowe jej bytu: fakt, że człowiek - każdy z osobna! - jest. Że właśnie z daru Osobowego Absolutu - i dlatego już nieodwołalnie - jest. Nieodwołalnie, gdyż Absolutna Miłość nie wycofa nigdy swego stwórczego aktu względem konkretnej osoby powołanej do istnienia z miłości. Oczywistość doświadczenia staje się oczywistością rozumienia.
Karol Wojtyła nie poprzestaje jednak na tej, jak mawiał, „zobiektywizowanej” metafizyce osoby. Dostrzega nieodzowność jej podmiotowego dopełnienia. Wszak prawda bytu człowieka, suppositum humanum, „czeka” niejako na swe pełne objawienie, na to, by „wydarzyła” się w nim jako podmiocie poznania i wolnego wyboru, by została przezeń odkryta i przyjęta. I tak, by stała się w nim wydarzeniem „obdarzenia”, wydarzeniem, które zarazem jest dziełem podmiotu. By stała się jego „własnością” jako podmiotu samopoznania i samostanowienia. By weszła niejako w jego osobiste dzieje jako jego własne dzieło, autentyczne dzieło odkrycia prawdy o sobie: samo-odkrycia, i dzieło wolności, dzieło wyboru prawdy o sobie: samo-wyboru. Albowiem dopiero wtedy, kiedy podmiot tę prawdę wybiera własnym aktem wolności, wypełnia do końca pojemność swego bytu; czyniąc to zaś mocą swego aktu, sam się spełnia. Wyzwala się, poznając prawdę o sobie i wybierając ją.
Formuła ta brzemienna jest w dalszą niesłychanie ważną treść metafizyczną i etyczną zarazem. Skoro bowiem człowiek jest - i jest tym, kim jest - z daru Osobowego Dawcy, to trzeba, aby dla osiągnięcia swej bytowej (sic!) pełni przede wszystkim poznał siebie i przyjął siebie aktem wolnego wyboru jako dar takiego Dawcy, aby - innymi słowy - nawiązał dialog miłości ze swym Osobowym Dawcą. Dialog ten polega właśnie na wymianie darów: na składaniu Mu daru z siebie, jako jedynie możliwym sposobie (wyrażenia) przyjęcia siebie samego jako Jego daru. Odkrycie i przyjęcie prawdy o sobie samym staje się dla podmiotu przygodą ze swym Osobowym Stwórcą. Przygodą z Darem, który dopiero nadaje sens ludzkiemu życiu, czyni je wartym życia. Dlatego Karol Wojtyła, autor Promieniowania ojcostwa - jako metafizyk osoby - powie: swoim jestem dopiero, gdy z wyboru staję się Twoim. Substancjalny podmiot osobowy uzyskuje więc pełnię swego bycia tylko i wyłącznie we wspólnocie z drugą osobą, zwłaszcza we wspólnocie lub w przymierzu, u którego podstawy leży decyzja całkowitego daru z siebie dla drugiej osoby, z czym idzie w parze decyzja przyjęcia daru, jaki składa z siebie druga osoba. Przyjęcie daru jest tu zresztą nie mniej obdarowaniem, jak jego złożenie.
E. B. - Ale czy Autor Promieniowania ojcostwa nie jest raczej mistykiem niż metafizykiem osoby?
T. S. - Ależ tak, tylko że ta Jego mistyka daru to nic innego jak pełnia metafizyki osoby i etyki, przynajmniej w ich podmiotowym - tak akcentowanym przez Karola Wojtyłę - wymiarze. Właśnie dlatego do tej mistyki, do „odnalezienia siebie poprzez całkowity dar z samego siebie”, wezwany jest każdy bez wyjątku człowiek. Każdy mocą zapisu swojego bytu. Wezwany, by sam osobiście dojrzał i spełnił to, kim w swym zapisie jest. I w ten sposób stał się dojrzały jako byt-człowiek i zarazem jako podmiot-człowiek. Nikt nikogo w tym nie wyręczy. Można jednak pomóc drugiemu zobaczyć, pomóc mu w odkryciu swej samorządnej podmiotowości, pomóc w odkryciu konieczności wzięcia na siebie samego całkowitej odpowiedzialności za siebie, za swe samospełnienie poprzez samooddanie, za pełny i dojrzały kształt swego człowieczeństwa. Etyka, zwłaszcza zaś żywa moralność, to zarazem tylko druga niejako strona tak ujętej metafizyki osoby ludzkiej, to właśnie podmiotowy wymiar tejże metafizyki.
Młody Wojtyła odkrył to i przeżył w dużej mierze za sprawą zwykłego i zarazem niezwykłego w swej prostocie i głębi człowieka - Jana Tyranowskiego, krawca z krakowskich Dębnik. To on Go wprowadził w „metafizykę żywej osoby”. Podsunął Mu dzieła mistyka św. Jana od Krzyża. I do¬radzał Mu przeplatanie ich lektury ciągłym, uważnym studium... Małego katechizmu religii katolickiej. Znaliśmy zresztą wówczas wszyscy ten Katechizm na pamięć. Mistyk przy maszynie do szycia, na ulicy. „Ideał” na „bruku”. Fakt, nie tylko postulat. Oto jak „programował” zwykły mieszkaniec Dębnik młodych krakowiaków lat okupacji. A oto przykład, jak jeden z nich nie bez jego wpływu „sam siebie zaprogramował”.
E. B. - Boża opatrzność sprawiła, że ten osobowy „przypadek” dziś znamy. A inni? Czy są inni?
T. S. - Czy z tego, że o nich nie wiemy, wynika, że ich nie ma? O śp. Janie Tyranowskim, mistyku z ulicy, też by dziś chyba nikt nie wiedział, gdyby ten, komu wówczas podsuwał dzieła św. Jana od Krzyża i Mały katechizm, nie został papieżem. Zresztą „sól ziemi” zauważa się dopiero, gdy jej brakuje. Gdy jest... żyje się nią. Zupełnie jak ze zdrowiem. Jerzego Ciesielskiego zauważyliśmy tak naprawdę także dopiero wtedy, gdy go wśród nas zabrakło wskutek tragicznej przygody w nurtach Nilu.
Strona 4 z 8 :: Idź do strony: 1 2 3 [4] 5 6 7 8
E. B. - A zatem „Totus Tuus” ma swe korzenie także tutaj?
T. S. - Z całą pewnością. Dlatego dokończmy przewodnią myśl Promieniowania ojcostwa: dopiero wówczas dojrzewam do ojcostwa, gdy dojrzewam do stania się z wyboru dzieckiem „jedynego Ojca na niebie i ziemi”.
E. B. - A przecież to niewątpliwie paradoks: dojrzewać do ojcostwa przez dojrzewanie do dziecięctwa...
T. S. - Tak, ale paradoks, w którym ujawnia się rzeczywistość. Prawda układu międzyosobowych odniesień na linii: Osobowy Stwórca - osoba-stworzenie. Chrystus niewątpliwie zaskakuje nas, gdy mówi, że każdy, kto słucha Jego słowa i czyni je, jest Mu tak samo matką, jak jest nią - właśnie przez swe „fiat” - Matka Słowa Wcielonego. Dziecko Stwórcy Matką Stworzyciela?! „Tu quae genuisti - natura mirante - tuum sanctum Genitorem”! - jak głosi hymn adwentowy Alma Redemptoris Mater. Prawda tego paradoksu staje się fascynującą realnością Bogarodzicy, a nadto realnością, która dla każdego staje otworem. Uczestnictwo w macierzyństwie-ojcostwie to owocowanie dojrzałego dziecięctwa z wyboru. Chrystus, Jednorodzony Syn Ojca, na podstawie tej samej zasady nazywa innych swymi siostrami, braćmi. Dojrzewanie do tego, by stać się „bratem naszego Boga”, dokonuje się więc także przez wejście z wyboru w krąg „promieniowania Ojcostwa”, przez przyjęcie światła i ciepła tego promieniowania. Jedynie w tym kontekście można też odczytać adekwatnie wielkość powołania osoby do małżeństwa i rodzicielstwa. W naszej sesji spraw tych dotknął - poza księdzem doktorem Andrzejem Szostkiem - profesor Stefan Sawicki w swym referacie „Trylogia dramatyczna Karola Wojtyły”. „Licentia poetica” pozwoliła mu zresztą z równą swobodą poruszać się zarówno po terenie filozofii człowieka, jak i po obszarach zastrzeżonych dla teologa chrześcijańskiego. Stąd ten znakomity wynik: trynitaryczna wykładnia człowieka jako obrazu Boga: imago Dei. Człowiek, który jest refleksem Trójjedynego Pierwowzoru, Odwiecznej Komunii Osób w Bogu, najpełniej jest osobą, gdy najpełniej „obrazuje” swój Pierwowzór. Najpełniej zaś człowiek Go „obrazuje”, gdy przez dar z siebie trwa w „komunii” z innymi osobami. Czy ktoś wcześniej uczynił to głębiej od niego, lub przynajmniej równie głęboko? W tym kierunku trzeba by dalej rozwijać Karola Wojtyły metafizykę osoby i jej „podmiotowy wymiar”: etykę i pedagogikę owego „totus tuus - tota tua”: „cały twój” - „cała twoja” „na zawsze”. Przede wszystkim jednak samą praktykę czy - jak Pan Redaktor woli - mistykę daru, opartą na rzetelnej teorii osoby-daru, praktykę dojrzewania do pełni życia, życia oddanego Bogu w bezżeństwie „dla królestwa” bądź życia oddanego Bogu w małżeństwie. W tej perspektywie nie bardzo widać miejsce na jakieś tertium. Tertium to właściwie tylko prowizorium. Tertium przygotowania ostatecznej decyzji na dar. Rodzaj szczególnego wyzwania do odnalezienia swego ostatecznego miejsca w Bogu wraz z drugimi lub w drugim czy wśród drugich we wspólnym Ojcu. Pełnią życia są więc właściwie tylko te dwie postaci życia, dwie postaci całkowitego, bezinteresownego daru z siebie. Obrączka zakonnicy mówi to samo, co obrączka małżonków... lub brak obrączki na dłoni Siłaczek czy Judymów, takich na przykład jak Janusz Korczak.
E. B. - Znaczyłoby to, że właściwie każdemu pisane jest małżeństwo, a wybór dotyczy tylko jednej z dwu jego postaci, oraz że dopiero mistyka wystarcza, by rozwiązać właściwie problemy związane z małżeństwem i rodziną.
T. S. - Powiem, że jest ona konieczna i że dopiero ona wystarcza, by w ogóle usensownić życie, także oczywiście w małżeństwie i w rodzinie. Nie znaczy to jednak nic innego, jak tylko przywrócenie zdesakralizowanemu obecnie - nawet w szerokich kręgach chrześcijan - pojmowaniu małżeństwa jego pierwotnego, rdzennie sakralnego sensu, jego „pierwotnej sakramentalności”, czyli przezroczystości na Osobowe Sacrum par excellence. Małżeństwo jest przecież dopiero tym spotkaniem i przymierzem dwojga osób: mężczyzny i niewiasty, tą communio personarum, o jaką tu chodzi, gdy staje się spotkaniem tych dwojga w Trzecim, w Osobowym Stwórcy, owszem, gdy „obrazuje” Odwieczną Komunię Osób Trójjedynego Boga; gdy jest wzajemnym obdarzaniem się osób bez reszty, z równoczesnym przyjmowaniem się bez reszty w darze od Tego i wraz z Tym, który je nimi samymi najbardziej radykalnie, bo stwórczo, obdarza. I zaprasza niekiedy do szczególnie aktywnego współuczestnictwa w stwórczym Jego dziele praobdarowania nowej osoby istnieniem, życiem, a zarazem jej tylko właściwym, jedynym, niepowtarzalnym obliczem. Czyim dzieckiem jest ta nowo powstająca osoba? To proste pytanie ma moc niezwykłego wręcz „testu prawdy” na temat samej istoty miłości małżeńskiej i samego przymierza małżeńskiego jako zupełnie szczególnej wspólnoty osób, choć zarazem stanowiącej normalną drogę życia dla zdecydowanej większości ludzi. Odpowiedź na nie wprowadza też w naj¬głębszy, gdyż sakralny par excellence wymiar prawdy o małżeństwie. Czy nie jest ono więc prasakramentem w najbardziej dosłownym tego słowa znaczeniu? Jan Paweł II mówi tu wręcz o „przeniesieniu w widzialną rzeczywistość świata ukrytej w Bogu odwiecznie tajemnicy, aby być jej znakiem”. Cyklowi katechez, z którego to zdanie pochodzi, Ojciec Święty nadał zresztą znamienny tytuł: Mężczyzną i niewiastą stworzył ich, licząc, że czytelnik sam sobie resztę dopowie: „na swój obraz i podobieństwo”. Człowiek „obrazuje” najpełniej Boga, gdy przez osobową wymianę daru trwa w communio personarum!
E. B. - Ale - przyzna Ksiądz Profesor - prawda ta stała się niemal powszechnie zapomniana.
T. S. - Powiedziałbym, że jest raczej zapominana niż zapomniana. Trudno się temu zresztą dziwić. Człowieka może wprowadzić w zdumienie jego własna wielkość, może też wywołać w nim wstrząs przerażenia. Niełatwo przychodzi mu udźwignąć ciężar swej wielkości. Człowiek próbuje się niekiedy przed nią bronić. Podobnie dzieje się przy poznaniu tajemnicy Boga, z którego „rodu wszak jesteśmy”. Unieść ciężar swej wielkości - to unieść ciężar miłości daru. Amor meus pondus meum! Trudne to dobro. Bonum arduum! Stąd człowiek skory jest spierać się z samym sobą o prawdę o sobie. Wolałby niekiedy wymienić ją samowolnie na... lżejszą. Gdy się to nie udaje, próbuje tego, co niemożliwe: różnych form ucieczki od siebie, zapomnienia o sobie czy siebie. Dziwna rzecz, nawet tworzona przezeń kultura, która winna mu pomóc w powrocie do siebie, oferuje mu rozrywkę, divertimento, czyli ucieczkę od siebie.
Strona 5 z 8 :: Idź do strony: 1 2 3 4 [5] 6 7 8
E. B. - Jakże celnie dotknął tej sprawy Konstanty I. Gałczyński w Notatkach z nieudanych rekolekcji paryskich.
T. S. - Właśnie dlatego tak udanych! Gałczyński przekonuje, że sztuka udawania przed sobą zapomnienia prawdy o sobie nie rokuje żadnych szans. Udawanie przed sobą, że się nie udaje? Oto, co można osiągnąć. A gdyby nawet udało się nam w niektórych razach zapomnieć czy zatrzeć prawdę o sobie, to przecież prawda ta i tak nie przestaje być przez to prawdą. Trzeba by być stwórcą swoim, a raczej jego karykaturą, by prawdę o sobie do bytu powoływać i potem ją do woli zmieniać, anulować. Ten najbardziej wyrafinowany sposób na zapominanie o sobie też już zresztą wymyślono. Wymyślono go już w raju. Teraz nawet ów rajski wymysł przeżywa jakby „złoty wiek” swego odrodzenia. Może właśnie dlatego tym bardziej trzeba dzisiaj rozbudzać człowieka do odkrywania prawdy o sobie, do samopoznania, do samowyboru. Krótko - do odnalezienia zagubionej tożsamości. Nie jest to zadanie łatwe. A zarazem nie wolno go wciąż od nowa nie podejmować. W człowieku budzi się odruch sprzeciwu na widok ciężaru, który ma udźwignąć. Niekiedy omija lustro, w którym się już zobaczył. Stąd też Sokrates w każdym miejscu i w każdej epoce napotyka nie tylko bezwładny opór ludu, ale i Gorgiaszów, Protagorasów, rzeczników tego oporu, „proroków dissensu”. Ci zawsze bez większego trudu wkupią się w łaskę ludu, wmawiając mu, że jego słabość nie jest wcale słabością, lecz mocą - jego siłą. I że ta „siła” jest jego „prawdą” i „prawem”. Dzisiaj zresztą następcy Gorgiasza i Protagorasa dysponują zwielokrotnionymi sposobami sterowania ludzkimi słabościami i nadawania argumentowi siły (większości) pozorów prawdy. Dysponują też bardziej wyrafinowanymi metodami uśmiercania Sokratesów. Usiłują zabijać ich moralnie. Proroków prawdy epitetują imieniem „wrogów ludu”. Nazywając słabość siłą, a siłę prawdą i prawem człowieka, zyskują sobie łatwy posłuch, a nawet poklask u wielu. Na jak długo? A przede wszystkim: za jaką cenę? Oto pytanie! Ceną jest w każdym razie prawda o człowieku. Prawda o tym „początku”, do którego odwołał się Chrystus w swej utarczce z uczonymi w Piśmie, do tego „początku”, który zarazem każdy z osobna człowiek nosi w swym „sercu”. Gdyby było inaczej, wówczas nie bylibyśmy w stanie wytłumaczyć sobie czegoś, co ciągle pozostaje faktem. Faktem tak natrętnym i dokuczliwym, iż dawno byśmy go umieścili pośród fantazji i baśni, gdyby nie jego oporna i odporna na te wszystkie próby faktyczność. Chodzi o tak głęboko zakorzenione we wnętrzu człowieka poczucie wstydu. Wstydzimy się. Kto, przed kim, za kogo, z jakiego powodu? Ten wstyd to niezawodny świadek niezatartej prawdy o człowieku. Prawdy „początku”, przemawiającej do człowieka głosem jego własnego serca, sumienia. Jak dotąd, nie udało się żadnemu jeszcze z najbardziej wytrawnych „mistrzów podejrzeń” - a były ich legiony - skutecznie skazać owego poczucia wstydu na bezpowrotną banicję z obszaru ludzkiego wnętrza. Dlaczego?
Oto dlaczego Chrystus, który dokładnie „wiedział, co było w człowieku”, mógł - pomimo wszystkich, niekiedy mozolnie przez wieki całe wypracowanych ułatwień obyczajowych i jakoby na dobre już w świadomości pokoleń zadomowionych koncesji moralno-kulturowych - odwołać się z całym radykalizmem do oczywistości „początku” i liczyć na spontaniczny odruch zrozumienia u swych słuchaczy, jeśli już nie aprobatę, dla nieodmiennie aktualnej i ważnej prawdy o nierozerwalności przymierza małżeńskiego, wyrosłego z decyzji dwojga osób na wzajemny dar z samych siebie: una-caro-unio-personarum... Zapoczątkowany przez Chrystusa dialog ze współczesnymi Mu ludźmi przed dwoma tysiącami lat kontynuuje przez stulecia Jego Kościół. Człowiek ten jest zawsze drogą Chrystusowego Kościoła, skoro był nim dla samego Chrystusa: Boga-Człowieka. Dialog ten kontynuuje także Jan Paweł II jako Chrystusowy Namiestnik. Nie może - bez sprzeniewierzenia się Chrystusowi - wyjść poza Jego Ewangelię małżeństwa. W jej ramach liczy na to samo i stawia na to samo, na co postawił Chrystus: na prawdę „początku” człowieka, obrazu Boga, zakodowaną niezatarcie w „sercu” każdego człowieka przychodzącego na ten świat. Papież nie widzi ani potrzeby wyjścia poza Ewangelię małżeństwa, ani nawet takiej możliwości bez sprzeniewierzenia się i Chrystusowi, i małżonkom. Wie, że głosząc ją, nikomu nie narzuca niczego ani od siebie, ani z zewnątrz, lecz tylko wydobywa z ich wnętrz zakodowaną w nich prawdę „początku” i rozbudza ich wrażliwość na głos tej prawdy, która przemawia językiem ich sumień, jest głosem ich własnych serc o nich samych. Sprawdził to wszystko na różne sposoby jako powiernik, przyjaciel, duszpasterz, a także spowiednik tylu młodych ludzi, narzeczonych, małżonków. Jego ludzie z Przed sklepem jubilera - to przecież oni! Wie, że zapomnienie tych prawd przez ludzi współczesnych oznaczać by musiało rozminięcie się ich z samymi sobą, samozagubienie, szczególnie zaś zagubienie tożsamości tej więzi kobiety i mężczyzny, poprzez którą stają się oni w zupełnie osobliwy sposób „znakiem sacrum”: obrazem widzialnym Odwiecznego Pierwowzoru, Odwiecznej Komunii Osób, prasakramentem. I tak dopiero stają się i są samymi sobą. Stąd też Jan Paweł II nie tyle sam we własnym imieniu prowadzi ów dialog o „teologii ciała” ze swymi współczes¬nymi, ile raczej zaprasza ich do osobistego dialogu z samym Chrystusem. Prowadzi ich do Odkupiciela człowieka. Wie bowiem doskonale, że droga Boga-Człowieka do człowieka nie może nie objąć całego człowieka. Jest więc także drogą Odkupiciela do odkupienia ciała człowieka: świątyni ducha ludzkiego, narzędzia i tworzywa jego decyzji na totalny dar z siebie. W obliczu swego Odkupiciela nie musi więc i nie powinna demobilizować człowieka jego własna wielkość, może i winna go tylko mobilizować. W swym Odkupicielu człowiek staje się zdolny do udźwignięcia ciężaru swej wielkości, zdolny jest w szczególności do uniesienia ciężaru tej miłości, która polega na złożeniu - w całkowitej wolności - daru z samego siebie dla drugiej osoby, zdolny staje się także do obdarzenia jej aktem totalnego przyjęcia jej całkowitego daru z siebie. Człowiek staje się zdolny do takiego daru, gdyż właśnie w Jezusie Chrystusie, Odkupicielu człowieka, zostaje mu przywrócona zachwiana przez upadek ta właśnie moc posiadania samego siebie, ta moc samoposiadania, która dopiero czyni możliwym akt złożenia w darze siebie samego komukolwiek in¬nemu: Bogu czy też drugiej osobie ludzkiej. W całkowitej wolności daru i odpowiedzialności za ten dar.
Prawda zapomniana - powiedział Pan Redaktor. Gdyby nawet tak było, to trzeba stwierdzić, iż cały ten pontyfikat, łącznie z pięcioletnią katechezą o prowokującym tytule „teologia ciała”, staje się jakimś bezprecedensowym wręcz przypomnieniem Chrystusowej Ewangelii małżeństwa, małżeństwa jako przymierza osób - communio personarum - ukonstytuowanego poprzez oddanie się sobie bez reszty w darze: totus tuus - tota tua. Już w samym sensie słowa „twój” zawiera się przecież sens słowa „dar”, zaś w sensie słowa „dar” zawiera się sens słowa „na zawsze”, bez którego dar w ogóle nie byłby darem. Nic tak nie wyraża zewnętrznie całkowitości daru z samego siebie jak oddanie siebie w darze swego ciała. Obrączka na ręku zakonnicy mówi dlatego paradoksalnie to samo - choć mutatis mutandis - co obrączka współmałżonków. To symbol tej samej „teologii ciała”. Czy ktoś dziś jeszcze nie słyszał tego określenia? Trudno więc oprzeć się wrażeniu, że Bóg jakby zechciał dopuścić czas „zapomnienia” i „wygnania” sacrum z małżeństwa, by na tym tle tym jaskrawiej i pełniej zajaśniała Ewangelia o „odkupieniu ciała” i aby prawda o „wielkości daru”, stanowiąca klucz do tajemnicy małżeństwa, mogła jeszcze głębiej i prościej być przepowiadana na całym świecie, wszystkim narodom, i mogła mobilizować je do przyjęcia jej jako czegoś rdzennie własnego, co nie znaczy wcale łatwego. Właśnie doświadczenia rewolucji seksualnej i paktu-jącego z nią permisywizmu wielu teologów dowiodły - przez kontrast - że nie ma dla człowieka innej alternatywy. Alternatywą jest autodestrukcja człowieka. A to już inna rzecz, że to wielkie „przypomnienie” dzieje się za sprawą „Papieża z dalekiego kraju”, który - paradoksalnie - w swym rozmachu apostolskim praktycznie zniósł pojęcie „dalekiego kraju”, kraju, który by był zbyt odległy, jeśli chodzi o posługiwanie Ewangelii Jezusa Chrystusa. Dlatego w ciągu ośmiu lat pontyfikatu Jana Pawła II w przedmiocie Ewangelii małżeństwa i rodziny ukonstytuowany został zupełnie wyjątkowej rangi „fakt eklezjologiczny” w całym dosłownie Kościele powszechnym właśnie przez to niezwykłe zupełnie przypomnienie w ramach „zwyczajnego nauczania” Nauczycielskiego Urzędu Kościoła autentycznej nauki Chrystusa o małżeństwie jako communio personarum, ugruntowanej na mocy aktu wzajemnego obdarzenia się osób sobą. Wszak mamy w ramach tego pontyfikatu także ów niezwykły Synod Biskupów z roku 1980 i jego pokłosie w postaci adhortacji Familiaris consortio. Ewangelię małżeństwa - tak jasno i mocno przypomnianą - można więc już tylko albo przyjąć, albo odrzucić. Tertium non datur. Neutralność w tej sprawie stała się niemożliwa. Mówią o tym bodaj najdrastyczniej gesty tych skonfundowanych kół kościelnych, które neutralność tę rozpaczliwie usiłują niekiedy jeszcze pozorować, najczęściej zresztą „lojalnym przemilczeniem” spraw dotyczących doktrynalnych i pastoralnych aspektów małżeństwa i rodziny. Zostawmy im w darze pytanie-test: Jeśli kto naprawdę widzi w Bogu Stwórcy swego Ojca par excellence, to czy może nie widzieć w akcie miłości małżeńskiej swych rodziców, w akcie, z którego wzięło początek jego własne istnienie osobowe, ołtarza, na którym sam Bóg zechciał dokonywać przy współudziale kapłaństwa małżonków dzieła stworzenia człowieka? Czy chrześcijan musi ciągle jeszcze pouczać Mahatma Gandhi, że moralny punkt świętości małżeństwa leży przede wszystkim w pierwszym, a wtórnie tylko w szóstym przykazaniu Dekalogu, że pierwszym niejako imieniem Boga dla człowieka jest imię - OJCIEC?
Ale podejmijmy przerwany wątek. W świetle metafizyki stworzenia, jako radykalnego obdarowania, sformułowana przez Karola Wojtyłę etyczna zasada międzyosobowej solidarności przekształca się w zasadę braterstwa wszyst¬kich ludzi. Właśnie na podstawie ich przynależności do tego samego Osobowego Stwórcy - Ojca. Oto i różnica między bliźnimi a braćmi: dziećmi tego samego Ojca! Człowiek bowiem w tej metafizyce jest teofanią, wcielonym obrazem Boga, żywym i widzialnym znakiem Jego realnej, choć ukrytej w nim obecności, kimś, kogo Bóg stwórczo spotyka, i tym, w kim Bóg go stwórczo spotyka. Stąd człowiek, zwracając się do człowieka, każdego człowieka, nie może w nim nie zwracać się zarazem do obecnego w nim jego Ojca, zaś zwracając się do Boga, nie może nie zwracać się w Nim do tych wszystkich, do których On sam wprost, bo stwórczo się zwraca. „Ojcze nasz!” - to najzwięźlejszy wyraz tego, o co w tym dialogu chodzi. Zwrot ku Ojcu musi otwierać na braci. W przeciwnym razie przestaje nim być. Nie ma nas i nie jesteśmy sobą poza kręgiem „promieniowania ojcostwa” Tego Ojca, „jedynego na niebie i ziemi”. Cześć dla Ojca sprawdza się i potwierdza w respekcie dla każdego Jego dziecka: we czci dla siostry i brata. Swój punkt kulminacyjny znajduje to w wyborze tej oto siostry czy tego oto brata na osobę współmałżonka. Nigdzie poza tym nie ma się tak blisko z Bogiem do czynienia, mając z drugim do czynienia...
Strona 6 z 8 :: Idź do strony: 1 2 3 4 5 [6] 7 8
E. B. - Ten Ojciec to oczywiście nieporównanie więcej niż „mieszkający ponad gwiezdnym sklepieniem dobry Ojciec”, o którym mówi Fryderyk Schiller w Odzie do radości, Ludwig van Beethoven w Finale swej ostatniej symfonii An die Freude.
T. S. - Tak, więcej przynajmniej o „intimior intimo meo” św. Augustyna. To nie jest przecież tak, że Bóg stwarza tylko świat, który już sam dalej stwarza ludzkość. Nie, my nie jesteśmy jakimiś tylko „dziećmi wszechświata”! Choć jesteśmy w świecie, owszem, zaczynamy istnieć - mocą ingerencji Stwórcy - w ciele, zaczynamy być i być sobą jako ten oto „wcielony duch”. Jestem więc, istnieję, gdyż mnie Bóg mną nieustannie „od wewnątrz” niejako stwórczo obdarza. Jestem, gdyż jestem nieprzerwanie Jego darem. Dawca mój, dokonując we mnie dzieła obdarzania mnie mną, jest we mnie głębiej niż ja sam w sobie. To właśnie wyraził św. Augustyn. Bóg jest więc wprost Ojcem każdego z osobna człowieka. Bardziej niż jego rodzice. Jakże często muszą oni opłakiwać bezsilnie śmierć ukochanych swych dzieci. Jakże ograniczona jest zatem ich własna moc obdarzania swych własnych dzieci istnieniem, życiem.
Dopiero na tym tle widać - i można właściwie ocenić - ateizm jako postawę: jego działanie dogłębnie alienujące człowieka jako człowieka, jego wyniszczające od wewnątrz moce. Ateizm bowiem jako decyzja na „samotność od Boga” oznacza - z ujawnionej tu perspektywy - tragiczne odcinanie siebie od Źródła Życia. To samobójstwo. Bardziej jeszcze absurdalny i przerażający jest antyteizm, absurd „samotności przeciw Bogu”. Szczególnie jednak tragiczne i niebezpieczne są jego ukryte bądź, dokładniej, skrywane przed samym sobą formy: „anonimowy anty-teizm”. „Samotność od Ojca” przeradza się w samotność wśród ludzi i poczucie zagrożenia z ich strony. Brat staje się rywalem. Jeśli ja nie zapanuję nad nim, on zapanuje nade mną. Communio personarum ustępuje miejsca napięciu, zamienia się w walkę wszystkich przeciw wszystkim. Pokój autentyczny jest niemożliwy. Możliwe są tylko rozejmy w oczekiwaniu na dogodny moment ostatecznego pokonania przeciwnika.
To wszystko jest jakby podmiotowym wymiarem negacji tego, co Karol Wojtyła odsłania jako prawdę podmiotowego wymiaru metafizyki osoby. Zresztą o tym wszystkim Karol Wojtyła mówił już na Soborze. Znalazło to wówczas żywe echo w całym świecie. Jest to istotnie ważne dopełnienie: owocowanie tej filozofii dla Kościoła doby Soboru.
Tak więc Karol Wojtyła pomnaża i obdarza KUL - i nie tylko KUL - tym, co wydobywa z daru otrzymanego od szkoły lubelskiej. Podmiotowy wymiar bytu ludzkiego to jego niezaprzeczalny wkład w filozofię tej szkoły. Tak więc i w tym przypadku ten, kto daje, staje wobec szansy ubogacenia się, gdy zezwoli się sam z kolei otrzymanym od siebie ... obdarzyć.
E. B. - Pora jednak przejść do „długu” Karola Wojtyły w zakresie metodologii filozofii.
T. S. - Myślę, że przedtem trzeba by jeszcze wtrącić słowo o Karolu Wojtyle - poecie.
E. B. - Dlaczego?
T. S. - Właśnie dlatego, że jako homo poeticus jest On wyczulony nie tylko na treść tego, co wyraża, ale i na formę wyrazu. Stąd też i jako filozof szuka w „szkołach”: a więc w Krakowie, gdzie na problematykę metodologiczną uwrażliwia Go już ksiądz profesor Ignacy Różycki; dalej w Angelicum w Rzymie, gdzie Jego mistrzem - obok św. Tomasza - jest również św. Jan od Krzyża; w szkole fenomenologicznej, gdzie Jego mistrzem - obok Maxa Schelera - staje się nie z przypadku także Immanuel Kant - mistrzem nie tylko filozoficznej prawdy, mądrości, ale i filozoficznego „rzemiosła”, sposobu filozofowania: metody odkrywania i uzasadniania, a także prezentowania prawdy, formy jej wykładu. Śmiem twierdzić, że ową metodologicznie zreflektowaną świado¬mość podstaw legitymujących wygłaszane przez siebie twierdzenia filozoficzne Karol Wojtyła zawdzięcza w pewnej mierze również „ciśnieniu” lubelskiego środowiska filozoficznego. Tyle, że „ciśnienie” to w znacznym stopniu właśnie On sam współtworzy. Na szczególną uwagę zasługuje tu Jego postulat, by w uprawianiu antropologii i etyki wyjść od doświadczenia, właśnie „od ujrzenia człowieka”, by następnie cel budowanej teorii i jej metodologiczny charakter odczytywać z pytań, do jakich dane doświadczenia prowokują, by wreszcie dla proponowanych odpowiedzi szukać racji tak mocnych, aby w ich świetle dalsze podtrzymywanie pytań stało się bezzasadne. Odpowiedzi więc, które dzięki temu właśnie stają się twierdzeniami w ścisłym tego słowa znaczeniu - filozoficznymi. Postulat ten realizuje potem z całą świadomością w antropologii (Osoba i czyn) i w etyce jako tak zwany redukcyjny model ich uprawiania. W etyce urzeczywistnianie tego modelu metodologicznego prowadzi zresztą do rewizji praktykowanego dotąd sposobu uprawiania etyki w samym Lublinie. Tak więc i w obrębie metodologii Karol Wojtyła, czerpiąc ze środowiska filozoficznego KUL-u, ubogaca je i kształtuje, stając się jego współtwórcą. O tym swoim zadłużeniu wobec KUL-u mówi sam Ojciec Święty, chyba nie tylko dlatego, że przy uroczystych okazjach, jak na przykład nadanie Mu przez KUL tytułu Doktora honoris causa, tak mówić wypada.
KUL Janowi Pawłowi II - Jan Paweł II KUL-owi
E. B. - Co zdaniem Księdza Profesora stanowi szczególny wkład Uniwersytetu już w sam pontyfikat Jana Pawła II, a co uczelnia zawdzięcza Ojcu Świętemu?
T. S. - Pan Redaktor myśli może o „wkładzie”, jakim jest akt nadania Ojcu Świętemu doktoratu honoris causa przez Senat Akademicki KUL?
E. B. - Nie, tak jak nie myślę - vice versa - o tym darze dla KUL-u, jakim jest Collegium Jana Pawła II. Lecz może dobrze byłoby, aby Czytelnicy czegoś się o tym też dowiedzieli?
T. S. - Niewątpliwie, chociażby tego, że ściśle rzecz biorąc, Collegium to jest darem wielu dobrych ludzi z całego świata, których hojność dla KUL-u ma jednak swe źródło w miłości do Ojca Świętego i w ich pamięci, że był On tu profesorem. W ten sposób obdarza nas Ojciec Święty także materialnie, będąc sam ubogim i bardzo pragnąc nim pozostać. On pilnie strzeże tego swojego prawa do ubóstwa. Ale prawo człowieka do ubóstwa to osobny, wielki i doniosły temat. Tym bardziej doniosły, im bardziej zapomniany, nawet przez chrześcijan. Dlatego zajmuje on tak ważne miejsce w nauczaniu Jana Pawła II. Jakże ważne jest pod tym względem Jego wystąpienie w Brazylii, a także ostatnie orędzie do świata na dzień Bożego Narodzenia, orędzie o Bogu, który wybrał ubóstwo!
E. B. - Wróćmy jednak może do pierwszej części postawionego wyżej pytania: W jakim stopniu nauczanie Jana Pawła II jest inspirowane przez Jego dorobek pracy w KUL-u? Jak KUL jest obecny w Jego pontyfikacie?
T. S. - Na to pytanie zasadniczo już odpowiedziałem, mówiąc o związku Karola Wojtyły z KUL-em. Odpowiedź tę jednak można - a nawet myślę, że trzeba - podwójnie uzupełnić. Pierwsze dopełnienie dotyczy przekształcenia się Karola Wojtyły filozoficznej wizji człowieka w wizję teologiczną, dojrzewania w filozofie teologa... Wiadomo, że zanim Jego filozoficzna wizja człowieka zaczęła owocować dla uniwersalnego Kościoła i świata w nauczaniu papieskim, służyła już wcześniej Karolowi Wojtyle kapłanowi, potem biskupowi okresu Soboru i kardynałowi, jako narzędzie interpretacji Objawienia (intellectus fidei), zwłaszcza zaś centralnego wydarzenia chrześcijaństwa, jakim jest fakt Wcielenia Słowa i Odkupienia, wreszcie sam fakt Kościoła, w tym Kościoła doby Soboru. Filozoficzna wizja człowieka, służąc interpretacji Objawienia, sama ulega „rewelacjonizacji”, staje się wizją człowieka teologiczną, jej Autor zaś staje się teologiem.
E. B. - Czy charakteryzuje coś szczególnie Tego teologa?
T. S. - Owszem, to sposób patrzenia na człowieka, sposób - przy całej odmienności różniącej teologa od filozofa - jakoś ten sam. Jest to sposób „podglądania” i oglądania człowieka w oknie jego czynu. Czyn staje się dla Karola Wojtyły „oknem na świat człowieka”. W filozofii jest to własny czyn człowieka. W teologii oknem tym dla Karola Wojtyły jest czyn samego Boga wobec człowieka. Czynem Boga najgłębiej odsłaniającym człowieka człowiekowi jest dzieło Wcielenia Słowa Bożego i Odkupienia. To Słowo Boże czyni wi-dzialną najgłębszą prawdę o człowieku, samo „pisze” swym czynem antropologię. Dlatego Jezus Chrystus, Bóg-Człowiek, to dla Karola Wojtyły, teologa, rodzaj „okna obrotowego”. Spogląda przez nie to na Boga - Ojca człowieka, to na człowieka - dziecko Tego Ojca. Właśnie w Chrystusie człowiek, odkrywając najgłębiej Boga jako swego Ojca, odkrywa przez to także najgłę¬biej samego siebie, widząc, jakiego Ojca jest dzieckiem! I tak poprzez Chrystu-sa, czyli w chrystologii, wznosi się Karol Wojtyła na szczyty dostępnej człowiekowi teologii (nauki o Bogu) i antropologii (nauki o człowieku), ujawniając zarazem bezpodstawność opozycji antropocentryzmu i teocentryzmu w uprawianiu teologii.
Stosując takie podejście, Karol Wojtyła pozostaje - jako teolog - wierny przede wszystkim wskazaniu Jezusa Chrystusa: „Kto mnie widzi, widzi i Ojca”, nie przestając być zarazem wierny - jako filozof - metodzie stosowanej już w Osobie i czynie, metodzie oglądania i badania człowieka w czynie. Uderza i metodologiczna elegancja, i jakiś patos tej koincydencji. Najbardziej jednak uderza owocność tej metody. O jej płodności świadczy nie tylko główne dzieło filozofa Karola Wojtyły Osoba i czyn. Świadczą o tym - zbudowane na tej samej zasadzie metodologicznej - główne dokumenty pontyfikatu, przede wszystkim zaś obie programowe encykliki: encyklika o Bogu-Człowieku Jezusie Chrystusie, Odkupicielu człowieka - Redemptor hominis i encyklika o Bogu, miłosiernym Ojcu człowieka - Dives in misericordia; ta druga jest zresztą pierwszą - wedle wyznania samego Ojca Świętego – „w porządku serca”. Obie zresztą stanowią łącznie orędzie o „miłości potężniejszej od grzechu i śmierci”, a więc o mocy potężniejszej od tego wszystkiego, przez co człowiek z własnego wyboru wprowadza absurd i bezsens w swe własne życie. Potem następuje encyklika Laborem exercens, wreszcie imponująca „teologia ciała” wykładana przez pięć pełnych lat jako katecheza w czasie środowych audiencji na placu św. Piotra.
Strona 7 z 8 :: Idź do strony: 1 2 3 4 5 6 [7] 8
E. B. - Jeśli ta metodologia „czytania człowieka poprzez czyn” okazuje się tak owocna w samym nauczaniu papieskim Jana Pawła II, to czy jej wypracowanie wiąże się z pozostawaniem obecnego Ojca Świętego w kręgu metodologii KUL?
T. S. - Na to pytanie można odpowiedzieć stwierdzeniem faktu, że nam tu na KUL-u wszystkie dokumenty nauczania papieskiego wydają się szczególnie łatwo czytelne i bliskie, wręcz „nasze”. Ma to chyba jakąś wymowę.
E. B. - Niewątpliwie, tylko w którą stronę? Kto kogo ukształtował?
T. S. - Otóż to właśnie. Pan Redaktor sugeruje, że Papież, biorąc z KUL-u, czerpie właściwie ze swojego? Nie widzę potrzeby komentowania tej sugestii. To zbędne. Może też zamiast trudzić się ustaleniem „wkładu KUL-u w dzieło Karola Wojtyły i Jego pontyfikat”, pytać się raczej winniśmy o to, co moglibyśmy tutaj zrobić dla ułatwienia i pogłębienia recepcji papieskiego nauczania. To zresztą troska naszego Instytutu Jana Pawła II KUL. Wydajemy teksty Ojca Świętego, odważamy się je komentować. W duchu - jak sądzimy - ich Autora. Filozofia lubelskiego środowiska jest niewątpliwie kluczem o podstawowej wadze dla ułatwienia dzieła recepcji papieskiego nauczania w świecie.
Drugie uzupełnienie wiązałbym z osobistym wyznaniem samego Ojca Świętego, wyrażonym nie tylko w pamiętnym przemówieniu do Polaków 23 października 1978 roku, lecz również w samej encyklice Redemptor hominis. Chodzi o ufne przeświadczenie Ojca Świętego, że w tym znaku Opatrzności z dnia 16 października 1978 roku zawiera się także jakiś „wybór” całej drogi „z dalekiego kraju” do Rzymu, czyli nobilitacja sposobu, w jaki sam Bóg przygotował sobie Piotra naszych dni. Patrząc od tej strony, nie można po prostu zamknąć oczu na fakt, że obecny Ojciec Święty Jan Paweł II to od roku 1954 aż do dnia owego wyboru Profesor KUL-u, który zostaje wezwany na katedrę św. Piotra także - choć nie tylko - jako kierownik Katedry Etyki KUL. Od tej już strony KUL jest obecny w pontyfikacie Jana Pawła II. Ta nobilitacja naszej Uczelni mocą samej osobowej - choć czasowej tylko - unii Papieża i Profesora KUL to coś największego, co KUL zawdzięcza Ojcu Świętemu i - poprzez Ojca Świętego - samemu Bogu. Wszystkie inne dobra, jakie na KUL od tamtej pamiętnej daty spływają, mają tu swe źródło. I tak mamy odpowiedź na całe już pytanie. Można by ją zawrzeć w dwu słowach: nobilitacja i zobowiązanie. Lub: dar i odpowiedzialność.
Strona 8 z 8 :: Idź do strony: 1 2 3 4 5 6 7 [8]