Pomysł na ten cykl wywiadów był następujący: rozmawiać z ludźmi związanymi z edytorstwem KUL. Co ciebie łączy z kulowskim edytorstwem? Jak byś to ujął?
Jestem sympatykiem edytorstwa kulowskiego, po prostu. I jestem twoim kolegą. No i jestem wielkim fanem prof. Ferta (jako człowieka). No i mam dziewczynę, która skończyła edytorstwo. I lubię kawę, którą robi Artur.
Jednak jest pewien problem, charakterologiczny. Edytorstwo wymaga czegoś, co można by po niemiecku określić jako sitzfleisch. Cztery litery, umiejętność wytrwałego ślęczenia nad czymś. A ciebie często nosi. Nosi cię po świecie.
Ale to nie jest moja główna cecha. To, co mnie z wami łączy, to że obaj lubimy obserwować rzeczywistość w jej szczegółach. Nie znam edytorstwa KUL jako całości, ale to jest chyba cecha tego środowiska.
Dzielenie włosa na czworo? Rozkoszowanie się detalem? To tego szukasz w swoich podróżach?
Tego też, ale przede wszystkim szukam drugiego człowieka. Gdy rozmawiamy czasami o pisaniu i gdy mówisz o okolicznościach powstawania dzieł, tam jest dużo konkretu, dużo czysto ludzkich spraw. No, po prostu, dużo mięcha. Nie tak dawno rozmawialiśmy np. o chorobie jednego z wybitnych polskich autorów i o tym, jak jego kłopoty zdrowotne mogłyby się przekładać na jego pisanie. To ciekawe jest.
I w poszukiwaniu takich zwykłych, ale odmiennych ludzkich spraw jedziesz do Maroka czy do Mołdawii?
Ja po prostu lubię być w drodze, przemieszczać się. Nawet bez zbyt wyraźnego celu. Jestem np. bardzo ciekaw, co zobaczę w Maroku. Nie chodzi o krajobraz. Jestem ciekaw przede wszystkim ludzi, których spotkam. Dlatego zamierzam korzystać z couchsurfingu. Taki wyjazd to jest zawsze wielka niewiadoma. W minionym roku byłem na Wyspach Zielonego Przylądka. Pierwsza noc. Byłem tam sam, nieco przestraszony jeszcze. Po zmroku łaziłem po plaży. Nagle znalazłem się w miejscu, w którym funkcjonowało coś w rodzaju knajpy na plaży. Był tam tylko stróż, Murzyn. Zapytałem go, czy nie mogę tu przenocować. Ale on prawie nic nie rozumiał po angielsku, a ja zupełnie nic ani po portugalsku, ani po kreolsku. A jednak rozmawialiśmy. I to trzy godziny. Sam nie wiem, jak to było możliwe. On mi opowiedział świetne rzeczy. Był z Gwinei Bissau. Bardzo tęsknił za widokiem słoni, za dżunglą. Opowiadał mi o swojej żonie, która spodziewała się dziecka. Nigdy nie widziałem człowieka bardziej cieszącego się, że będzie miał dziecko. Zastanawiam się, jak my się dogadaliśmy. A rozmawialiśmy o rzeczach bardzo głębokich. Dał mi swój posiłek. To był ramadan, a islam wymaga od niego gościnności. Później przytargał materac z jakiegoś gabinetu masażu, żebym mógł się położyć spać.
Stamtąd wyruszyłeś w czterotygodniowy rejs do Brazylii. Nie nudziłeś się z tym swoim temperamentem na niewielkiej łódce przez prawie miesiąc?
No nie! Nudy to tam nie ma. Zawsze się coś dzieje. A to podpływają delfiny, a to obserwujesz wieloryba... Kolor morza się zmienia, woda faluje. No i zdarzają się prawdziwe przygody, jak ta nasza z brazylijskimi komandosami.
?
Jakoś tak tydzień, pięć dni przed dopłynięciem do Brazylii, ale już na jej wodach terytorialnych, mijaliśmy jakieś skały. To były Wyspy Świętego Piotra i Pawła. Dla mnie to kultowe miejsce. Gdy byłem małym chłopcem, ojciec kupował mi pismo „Poznaj świat”. Miałem zwyczaj kopiowania map z każdego numeru. Na ostatniej stronie była zawsze kolorowa mapa. Kopiowałem ją na kalkę kreślarską, a później kolorowałem farbami. W jednym z numerów był artykuł o tych Wyspach Świętego Piotra i Pawła oraz czarno-biała mapka. Pamiętam, jak to przerysowywałem i myślałem, że nigdy tam nie dotrę. No i przypomniałem sobie o tym, gdy znaleźliśmy się w pobliżu. Namówiłem kapitana, żebyśmy tam przybili. To wody zamknięte dla żeglugi, ale Polak potrafi. Wyłączyliśmy silnik, radiolokację i na samych żaglach podpłynęliśmy. Przez radio nawiązaliśmy kontakt z ludźmi z wyspy. Była tam jakaś placówka badawcza. Oni mówili do nas po portugalsku, a my do nich po angielsku i nie mogliśmy się porozumieć. W pewnym momencie usłyszeliśmy kobiecy głos, który zaprosił nas rano następnego dnia do odwiedzenia wyspy. Noc spędziliśmy w pobliżu. Rano wsiedliśmy w pontonik i odwiedziliśmy tych ludzi. To był niewielki oddział komandosów brazylijskich. Naprawiali stację zniszczoną przez sztorm. Przez miesiąc musieli się obywać bez alkoholu. A ponieważ odwiedzili ich Polacy... No co mieliśmy im przywieźć w prezencie? Bardzo się cieszyli. Była fajna impreza. W podzięce dostaliśmy od nich wielkiego, dwudziestokilowego tuńczyka. Jedliśmy go do końca rejsu.
Ta kobieta, która komunikowała się z wami przez radio – też imprezowała?
Okazało się, że nie było żadnej kobiety. Dowódca zorientował się, że się z nami nie dogada. Wklepał przez smartfona zdanie w jakimś internetowym translatorze i tam była opcja (z której skorzystał) odczytania tłumaczenia. Serio. Sprytny facet.
Czyli marzenia się spełniają, nawet te, wydawałoby się, kompletnie nierealne.
Wiesz, jest jeszcze jedna, ważna rzecz. Wracam do twojego pierwszego pytania, do pytania, co mnie łączy z edytorstwem KUL. W dzisiejszych czasach tak bardzo podkreśla się wagę wykształcenia technicznego i ścisłego. A ja myślę, że tego, czego tak naprawdę, najbardziej potrzeba dzisiejszemu światu i Polsce, to rzetelnie, dobrze wykształceni humaniści. Ja niczego nie ujmuję ścisłowcom czy technicznym, ale... Dzisiaj coraz częściej lekarz traktuje pacjenta tak, jak mechanik samochód. W tym kontekście humanistyka okazuje się szczególnie ważna. To też jest powód, że często rozmawiamy, spotykamy się.
Ostatnia aktualizacja: 16.01.2015, godz. 18:14 - Artur Truszkowski