Wspomnienie - PU 2-3 (112-113)
Piotr PlisieckiSTRACIŁEM PRZYJACIELA
Wydaje się, że tak wiele nas różniło.
On, w chwili gdy przekraczał próg śmierci miał lat prawie osiemdziesiąt – ja mam nieco ponad trzydzieści.
Miał za sobą przeżycia wojny, ciężar życia w zniewolonym państwie – ja o tym wszystkim tylko słyszałem.
Był doświadczonym i wypróbowanym ojcem – ja dopiero tworzyłem swoją rodzinę.
Był wreszcie znawcą przeszłości, badaczem o ustalonej renomie – ja wciąż szukałem tematów badań.
A mimo to ośmielę się nazwać Go swoim Przyjacielem.
Z dumą, ale i z obawą.
Czy nie nadużywam tego słowa? Czy mam prawo o Nim tak mówić?
Jednak tylko to słowo w pełni oddaje to, co łączyło mnie z Profesorem.
Co napisać po Jego odejściu? Jak zamknąć w słowach to wszystko, co zostało we mnie po ostatnim spotkaniu z Przyjacielem? Jak zamienić ulotne myśli w zwarty tekst?
Przecież sam nas tego uczył!
Kiedy jako studenci z kilkusemestralnym doświadczeniem, pewni swej wiedzy i z poczuciem wyższości, odurzeni romantyzmem średniowiecza, przeświadczeni o odkrywaniu tajemnic przeszłości z rozmachem kreśliliśmy w naszych pracach barokowe „kulfony”,
kiedy z kolegami zastanawialiśmy się jak rozpocząć pisanie pracy semestralnej, czy lepiej najpierw mętnie snuć się po bagnach przesłanek, by potem znienacka uderzyć błyskawicą śmiałej tezy
albo, czy raczej najpierw ogłuszyć czytelnika błędnymi wnioskami, a potem powoli wyprowadzać go na światło faktów,
Profesor wtedy mówił: Jeśli nie wie Pan jak zacząć, to po prostu proszę napisać już w pierwszym zdaniu to, co chce Pan powiedzieć...
A wówczas wydawało się to nam tak mało romantyczne!
Ale dobrze, przynajmniej dziś posłucham tej rady!
Chcę powiedzieć o trzech rzeczach. O tym, że pamiętam i że jestem wdzięczny. I o tym, że mi Go brak.
Pamiętam, jak Pan Profesor przyniósł mi po sprawdzeniu mój pierwszy tekst, napisany na Jego proseminarium, a który osobiście, z „żabiej” perspektywy drugoroczniaka uważałem za świetny. Teraz roił się od czerwonych poprawek! Kiedy zdruzgotany odbierałem pracę wręcz spływającą czerwonym tuszem, spojrzał mi głęboko w oczy, uśmiechnął się i powiedział: „To jest bardzo dobra praca!” Nie wiem jak opisać, co wówczas czułem: zdziwienie, wdzięczność, skruchę, radość, to wszystko na raz.
Pamiętam szare, zimowe poranki, gdy chwilę po ósmej wchodziłem do Katedry Historii Średniowiecznej, by pracować nad doktoratem. O tej porze Pan Profesor już zwykle zmierzał do końca swej porannej porcji pracy w Katedrze. Nic dziwnego, bo zaczynał pracę o piątej! Był „żelaznym” badaczem. Ogrom pracy, jaki wykonał poznają tylko ci, którzy odważą się pójść po Jego śladach.
Pamiętam, jak uczestniczyłem w egzaminach, które Pan Profesor prowadził. Każdego egzaminowanego słuchał bardzo uważnie, bez śladu znużenia czy zniecierpliwienia. Najwspanialsze było jednak to, że można było w Jego oczach odczytać szczery podziw za każdym razem, gdy usłyszał dobrą odpowiedź. Po prostu, mimo upływu lat pamiętał, że wiedza często przychodzi z trudem, że efekty przynosi tylko wytrwała i uczciwa praca. Umiał ją uszanować.
Pamiętam świetnie także chwile, gdy przygotowywał się do wykładu, który przecież prowadził od co najmniej dwudziestu już lat. A mimo to zawsze był stremowany i spięty, zupełnie jakby to miał być pierwszy wykład w Jego życiu. Jakże byłem Mu wdzięczny za tę tremę i nerwy! Za ten brak złudnej rutyny i pewności siebie! Nie byłem więc sam w walce z własnymi emocjami, kipiącymi na myśl o, na przykład, niechętnych spojrzeniach studentów...
Ale pamiętam też sporo rzeczy, które Pan Profesor opowiadał. Dziś wydaje mi się, że to wszystko widziałem na własne oczy. Pamiętam więc „stypendium węglowe” na powojennym KUL-u, pamiętam nocowanie w Zakładzie Historii, pamiętam doktorat na Uniwersytecie Warszawskim, pamiętam jak to było, gdy Karol Wojtyła został papieżem, pamiętam smak prawdziwej herbaty w warszawskiej herbaciarni czterdzieści lat temu, pamiętam wykłady Ludwika Piotrowicza, Kazimierza Tymienieckiego, Aleksandra Gieysztora i wielu innych.
To wszystko stawało się częścią także i moich wspomnień, w końcu stało się moim bogactwem i doświadczeniem.
Dziękuję za to wszystko. Jak najbardziej szczerze i najpokorniej, jak tylko potrafię.
A przecież obok wdzięczności „wyrywa się” do głosu tęsknota.
Za tym, co odeszło, a było tak bardzo moje.
Boleśnie więc odczuwam:
Brak natarczywego pytania: Kiedy dostanę Pański tekst...?
Brak przygważdżających dyskusji na temat aktualnej sytuacji Kościoła w Polsce
Brak szelestu fiszek przy sąsiednim biurku
Brak szeptanych ukradkiem modlitw
Brak wyrozumiałego spojrzenia, które dodawało wiary we własne możliwości
Brak granych na skrzypcach pieśni, zarówno kościelnych, jak i patriotycznych
Brak okularów zsuniętych na czubek nosa
Brak czarnego beretu i płaszcza na tle zasypanego śniegiem dziedzińca KUL-u
Brak uwag do sprawdzanego tekstu, zapisywanych stenograficznym szyfrem
Brak szarego ołówka wyciąganego z wewnętrznej kieszeni marynarki
Brak skrzypienia starego czytnika mikrofilmów i stukotu jeszcze starszej maszyny do pisania (chyba firmy Mercedes)
i wielu, wielu innych rzeczy, sytuacji, miejsc i spotkań.
Oto tylko początek mojej listy rzeczy bezpowrotnie zaginionych.
Oto pierwsze zbiory z mojego zielnika, które teraz odnalazłem
i które jeszcze nie raz będę znajdował, gdy, zasuszone, znienacka wysypią się
spomiędzy kart tych ksiąg, które Pan Profesor nauczył mnie czytać.
Tak wiele odeszło wraz z Jego śmiercią.
Tak duża część mnie samego stała się już przeszłością.
Teraz rozumiem, że tak bolesną stratę mogła wywołać tylko śmierć Przyjaciela
Takiego jak On.