Mam dwa mocne wspomnienia związane z Panią. Przede wszystkim to: pierwszy rok edytorstwa, pierwsze spotkanie z nowymi studentami. Na korytarzu Pani rodzice, bardzo zatroskani i wystraszeni, czy da sobie Pani radę. A Pani sprawiała wrażenie, jakby nie mogła się doczekać, kiedy oni wreszcie pojadą.

Bo jakoś tak było. Musiałam ich długo przekonywać: zostawcie, ja sama rozpakuję, sama włożę do lodówki, sama pościelę sobie łóżko. Ale to jest ciągle, ta ich obawa. Życie studenckie wymusiło na mnie większą samodzielność. Muszę sama z akademika pojechać do hipermarketu na zakupy, sama zadbać o transport na uczelnię... Tutaj wszędzie jest blisko, choć pod górkę. Mieszkam w akademiku, a oni się martwili, jak sobie będę radziła. Zresztą, rodzice mi tego nie powiedzieli wprost, ale chyba się też bali, że ja się nie będę uczyć, że nie będą już mnie pilnować. Nikt na przykład nie będzie miał kontroli nad moimi wejściami do Internetu. W akademiku jest bardzo ok. I ciekawie. Przeżyłam niedawno pierwszą w życiu ewakuację. Komuś się paliły zapiekanki w piekarniku na VIII piętrze, włączył się alarm. Nie ma nudy. Studentki z I roku edytorstwa przychodzą czasami do mnie z pytaniami, po radę.

 

Jak się Pani znalazła na edytorstwie?

Przedmioty maturalne wybierałam niemal w ostatniej chwili, tydzień przed terminem złożenia deklaracji maturalnej. Do końca się nie mogłam zdecydować. Pierwsza dorosła, odpowiedzialna decyzja, bez rodziców. Bo przecież to oni wybierali za mnie gimnazjum i liceum. Tak zwanym zwykłym ludziom może się to wydawać prozaiczne, ale dla mnie to była wyraźna oznaka samodzielności. Wybrałam przedmioty i wtedy stwierdziłam, że na pewno nie pójdę w tabelki, w pracę biurkową. Wybrałam WOS, rozszerzony polski i rozszerzony angielski; żadna fizyka, matematyka, chemia. Później przyszedł czas na wybór kierunku studiów. Fascynowała mnie filologia polska, ale stwierdziłam, że tam jest tłok, że dużo jest polonistów. I wtedy zauważyłam edytorstwo. Rozejrzałam się w necie. Dowiedziałam się, że przede wszystkim wiąże się to z pracą redakcyjną, z robotą w wydawnictwie. Miało to posmak nowości, czegoś ciekawego. Stąd mój wybór. Nie bez znaczenia był ten aspekt zawodowy. Nie chciałam być nauczycielką. Musiał być też efekt wow. No i znaczenie miała fascynacja książką. Lubię czytać, ale i oglądać książki. Nawet podczas zakupów w hipermarkecie zawsze prosiłam mamę, żebyśmy odwiedziły stoisko z książkami. Lubię patrzeć nawet na same okładki. Poza tym niektóre książki pachną. :)

 

A co Pani czyta?

Nie lubię horrorów (akceptuję tylko wampiry, ale w lżejszej formie); żadne piły mechaniczne nie przejdą.

 

Może lepiej, żeby Pani wiedziała: studiuje z panią ktoś, kto jest licencjonowanym operatorem pilarki.

Nie wiedziałam. A wracając do książek, nie lubię też thrillerów i fantastyki. Lubię książki przygodowe, podróżnicze, no i jak chyba każda dziewczyna romansidła. Ale nie te dodawane do gazet, nie harlekiny. Musi być jakaś sensowna fabuła. Z takich czytadeł to niejako z obowiązku przeczytałam sagę „Zmierzch”.

 

No to teraz to drugie wspomnienie. Była Pani ostatnią osobą, którą widziałem na KUL-u przed wakacjami. Już lipiec. I Pani – ostatnia studentka na uczelni. Zapytałem, co tu jeszcze Pani robi, a Pani zaczęła mi opowiadać o planach wakacyjnych. I nagle się okazało, że ma Pani bardzo napięty harmonogram, że będzie Pani w wielu miejscach.

Przez trzy miesiące wakacji tylko dwa tygodnie byłam w domu. Miałam wesele w rodzinie. A tak poza tym byłam na obozach rehabilitacyjnych, gdzie pracowałam jako instruktorka. Uczyłam małe dzieci. Gimnazjum, ostatnia klasa podstawówki, są i dzieci siedmioletnie. Uczę jeździć na wózku, uczę gier na wózku (koszykówka, rugby). No i po prostu uczę życia na wózku, zwykłej radości życia. Że się jest, że się jest rozumianym. Staram się uczyć wiary w siebie i w swoje możliwości. Często te dzieci nie wiedzą, ile w nich drzemie siły. Boją się przejechać próg, pokonać schody, przejechać tarkę (którą ja nauczyłem się przejeżdżać dopiero w tym roku).

 

Co to jest tarka?

To taka imitacja torów kolejowych. Na obozach rehabilitacyjnych działam od 13 lat. Pierwszy raz pojechałam tam w wieku 7 lat. Byłam przestraszona, trzymałam się spódnicy mamy, a 5 km przed celem kazałam ojcu zawrócić. Teraz to ja jestem instruktorką. W miniony weekend w Lublinie brałam udział w przedświątecznym spotkaniu. Była zabawa choinkowa dla dzieci, 40 wózków + instruktorzy, Mikołaj...

 

Lublin jest dobrym miejscem dla ludzi z niepełnosprawnością ruchową?

Bardzo. Miasto ma świetną infrastrukturę dla takich ludzi jak ja. Jaki trolejbus, jaki autobus by nie podjechał – wsiadam i jadę. W bliskim mi Rzeszowie jest podobnie. Ale już dotrzeć z mojego rodzinnego Łańcuta do Rzeszowa – to jest problem.

 

A KUL jest przystosowany?

Kolegium Jana Pawła II i Kolegium Norwida – cud, miód i malina. Gmach główny... Podobno wkrótce ma być coś robione w sprawie windy w tym budynku. Gdyby nie ten brak, na pewno brałabym intensywniej udział w życiu studenckim. Chciałam włączyć się w prace Koła Edytorów, w prace samorządu, ale bariery w starym budynku są dla mnie trudne do pokonania. No i na pewno można by usprawnić prace w uczelnianym biurze dla studentów niepełnosprawnych.

 

Skoro już jesteśmy przy Pani działaniach poza studiami – co Pani robi w wolnym czasie?

Teraz bardzo chcę zrobić prawo jazdy. Zależy to jednak przede wszystkim od programów, które mają zostać uruchomione w PFRON-ie. Gdybym zrobiła prawo jazdy, byłabym jeszcze bardziej niezależna.

 

W naszej rozmowie wraca ten problem samodzielności.

Bo to jest dla mnie ważne. To poczułam na studiach, w Lublinie, że jestem samodzielna, sama ogarniam swoje życie, nie jestem od nikogo zależna. Rok temu przez pierwsze 2 tygodnie mama dzwoniła codziennie. Pytała na przykład, co jadłam i o której jadłam. Teraz to ja częściej dzwonię. Ostatnio doświadczyłam szczególnej satysfakcji. To była moja pierwsza samodzielna wizyta w sklepie. Olbrzymia radość. W czerwcu mama mnie przekonywała, że nie warto próbować, bo coś się stanie. Dałam się przekonać. Teraz sobie pomyślałam, że najwyższa pora spróbować. No i w listopadzie pojechałam sama do sklepu. Była mżawka. Wróciłam stamtąd zmęczona i przeszczęśliwa. Mamie powiedziałam po fakcie. Dla was, chodziaków, to są prozaiczne rzeczy.

 

Chodziaków?

Tak o was mówimy my, wózkowicze.

Autor: Artur Truszkowski
Ostatnia aktualizacja: 11.12.2014, godz. 10:21 - Artur Truszkowski