Nauka / Zespół Ekspertów KUL / Eksperci / Maciej MÜNNICH

A więc wojna…

Maciej MÜNNICH | 2024-10-02

Te dobrze znane słowa polskiego komunikatu radiowego z ranka 1 września 1939 roku niestety doskonale pasują do wieczora 1 października 2024 roku na Bliskim Wschodzie. Do poranka osoby z dużą dozą dobrej woli mogły się łudzić, że wszystkie dotychczasowe etapy konfliktu mają szansę na ograniczenie do poziomu konfliktu lokalnego. Można było żywić taką nadzieję po terrorystycznym ataku Hamasu z 7 października 2023, ponieważ – mimo śmierci ponad tysiąca Żydów - dotknął on bardzo ograniczonego terenu Izraela bezpośrednio wokół Strefy Gazy. Nadzieja zmniejszała się wraz z kolejnymi odwetowymi atakami Izraela na Strefę Gazy, gdy okazało się, że cel, jakim było zniszczenie Hamasu, równał się po prostu zniszczeniu całej Strefy Gazy, bez zwracania uwagi na liczbę ofiar. Dziś przekracza ona czterdzieści tysięcy samych zabitych. Co gorsza, spiralę konfliktu nakręcały wypowiedzi izraelskich polityków, w tym ministrów, jawnie nawołujących do wysiedlenia Palestyńczyków ze Strefy Gazy i jej kolonizacji. Zresztą stopniowo plany te zaczęły się rozszerzać na Brzeg Zachodni, gdzie izraelscy nielegalni osadnicy intensyfikowali ataki na Palestyńczyków przy bierności lub nawet współdziałaniu ze strony izraelskich sił bezpieczeństwa. Odpowiedzią były palestyńskie ataki nożowników lub próby taranowania samochodami, a także ataki przy użyciu broni palnej. To ostatnie wcześniej było absolutnie sporadyczne i wskazywało na osłabienie izraelskiej kontroli nad Brzegiem Zachodnim. Wobec takiej sytuacji Izrael rozpoczął systematyczną akcję rajdów na Brzeg Zachodni, podczas których aresztował albo zabijał rzeczywistych lub domniemanych terrorystów. Niekiedy używano ataków dronów. Ciągle jednak można było żywić nadzieję, że konflikt nie rozleje się poza Gazę i Brzeg Zachodni.

Nawet wejście do walki libańskiego Hezbollahu przez długi czas sprawiało raczej wrażenie militarnej demonstracji poparcia dla sprawy palestyńskiej, ze względu na ograniczony ostrzał północnego Izraela. Izrael oczywiście odpowiadał ostrzałem południowego Libanu, zresztą o zdecydowanie większej intensywności. Brytyjscy dziennikarze szacowali, że stosunek liczby rakiet/pocisków wystrzelonych przez Hezbollah, do tych wystrzelonych przez Izrael wynosił 20 do 80. Wzajemny ostrzał skutkował ewakuacją odpowiednio północnego Izraela i południowego Libanu. Ciągle jednak był to konflikt ograniczony terytorialnie z możliwością wygaśnięcia po zakończeniu operacji w Gazie, szczególnie jeśli skończyłaby się ona zawarciem porozumienia.

Sytuacji nie zmieniał sporadyczny ostrzał Izraela przez szyickie milicje z Iraku, również będący bardziej demonstracją wsparcia dla Palestyńczyków niż realnym zagrożeniem dla bezpieczeństwa Izraela. Nawet włączenie się do konfliktu jemeńskich Huti nie prowadziło do poważnej regionalizacji konfliktu. Wprawdzie zamknięcie przez nich cieśniny Bab al-Mandab doprowadziło do globalnych problemów w transporcie morskim i mocno uderzyło ekonomicznie w Egipt, pozbawiając go dochodów z tranzytu przez kanał Sueski, jednak nie powodowało silnej eskalacji militarnej. Nie zmieniały tego lotnicze ataki amerykańsko-brytyjskie, ani nawet pojedyncze ataki rakietowe Hutich na Izrael i odwetowe naloty izraelskie na Jemen. Wprawdzie teatr działań wojennych znacząco się rozszerzył, jednak mieliśmy do czynienia wyłącznie z atakami powietrznymi przy użyciu ograniczonych sił. Przede wszystkim zaś Huti zapowiadali wstrzymanie ataków i otwarcie szlaków morskich po wprowadzeniu rozejmu w Gazie.

Na rozejm szczególnie mocno naciskała dyplomacja amerykańska, kilkukrotnie zapowiadając – nawet ustami prezydenta Bidena – jego rychłe zawarcie. Wyraźnie widać było jednak, że premier Netanjahu nie chciał rozejmu, który ograniczałby jego plany wobec Gazy, nawet jeśli ceną za kontynuowanie walki była śmierć około stu izraelskich zakładników przetrzymywanych wciąż przez Hamas. To zresztą budziło opór w społeczeństwie izraelskim (hasło „bring them home now”). Ostatecznie administracja amerykańska została wystawiona na pośmiewisko, gdy doprowadziła do przegłosowania w Radzie Bezpieczeństwa poparcia dla rozejmu, który następnie został odrzucony przez ich własnego sojusznika, jakim jest Izrael.

Sojusznik ten był zresztą coraz bardziej kłopotliwy, dokonując 1 kwietnia 2024 r., bez realnego uprzedzenia USA, ataku na ambasadę irańską w Damaszku. Atak był wymierzony we wspierający Hezbollah irański Korpus Strażników Rewolucji, jednak zaatakowanie placówki dyplomatycznej innego kraju z formalnego punktu widzenia mogło stanowić casus belli. W tym momencie nadzieja na pokój w regionie zależała od odpowiedzi Iranu. Odpowiedź ta była jednak umiarkowana, mimo wystrzelenia 350 rakiet i dronów. Wszystkie państwa w regionie zostały nieformalnie wcześniej ostrzeżone przez Iran, co oczywiście skutkowało przygotowaniem Izraela do obrony, dzięki czemu straty były minimalne. I znowu można było mieć nadzieję, że na tym otwarty konflikt irańsko-izraelski się zakończy.

Jednak premier Netanjahu najwyraźniej stwierdził, że ewentualne zakończenie walk nie leży w jego interesie i w trakcie negocjacji z Hamasem (za pośrednictwem USA, Kataru i Egiptu) zdecydował o zabiciu szefa tejże organizacji. Co więcej, dokonano tego w Teheranie, choć Hanija mieszkał na co dzień w Katarze. Trudno ocenić zabójstwo głównego negocjatora strony przeciwnej inaczej, niż wyraźny sygnał, że Izrael nie chciał zawarcia porozumienia. Zaś wybór miejsca ataku był wyraźną próbą sprowokowania Iranu, mimo że stanowisko prezydenta właśnie objął uznawany za umiarkowanego Pezeszkian. Iran jednak wstrzymał się z odpowiedzią, tym bardziej, że Amerykanie ciągle sugerowali możliwość zawarcia rozejmu w Strefie Gazy. Wciąż zatem była nadzieja na ograniczenie skali konfliktu, choć słabła ona po powołaniu na nowego szefa Hamasu Sinwara – znanego ze swej nieprzejednanej postawy, w odróżnieniu od Haniji. Jednak, gdy rząd Izraela 16 września 2024 jako cel walk oficjalnie ogłosił nie tylko zniszczenie Hamasu, lecz także dodatkowo powrót ewakuowanych Izraelczyków na północ, było wiadomo, że nadzieja na pokój gaśnie. Hezbollah bowiem od początku zapowiadał, że wstrzyma ostrzał Izraela, gdy tylko dojdzie do rozejmu w Strefie Gazy. Zapowiedź powrotu izraelskich przesiedleńców do swych domów bez rozejmu w Gazie, musiała oznaczać tylko jedno – pokonanie Hezbollahu, a zatem rozszerzenie konfliktu.

We wrześniu nastąpiło więc zintensyfikowanie izraelskich ataków lotniczych, szczególnie na przywódców Hezbollahu, a następnie wyjątkowo celny atak „pagerowy”. Wreszcie zabicie Nasrallaha 27 września i wkroczenie pierwszych oddziałów izraelskich do Libanu 1 października oznaczało z perspektywy Iranu przekroczenie wszelkich czerwonych linii. Amerykańskie złudne nadzieje na rozejm się rozwiały i Iran zdecydował, że pora jest odpowiedzieć na izraelskie ataki. Bardzo istotne jest, że chociaż Iran wystrzelił na Izrael niespełna 200 rakiet, czyli niemal o połowę mniej niż w kwietniu, to tym razem Żelazna Kopuła (a ściśle rzecz biorąc trzy izraelskie systemy: Iron Dome o krótkim zasięgu, David’s Sling średniego zasięgu i systemy Arrow 2 i Arrow 3 dalekiego zasięgu) nie w pełni powstrzymała atak. Filmy pokazujące irańskie rakiety osiągające cel, pomimo wystrzelonych izraelskich anty-rakiet, wyraźnie wskazują, że tym razem nie chodziło o demonstrację, lecz o rzeczywisty atak odwetowy. Władze Iranu już zapowiadają, że atak jest jednorazową odpowiedzią na zabójstwo Haniji, co sugeruje chęć zamknięcia kręgu eskalacji. Zarazem ostrzegają, że wejście do konfliktu zewnętrznych graczy (czytaj: USA) spowoduje ataki na ich interesy w regionie (czyli ostrzał baz amerykańskich w Iraku w pierwszym rzędzie).

Obecnie stoimy przed najważniejszym pytaniem: co zrobi Izrael? Czy zdecyduje się na samotny atak na Iran? To mało prawdopodobne. Izrael nie dysponuje wystarczająco wieloma rakietami dalekiego zasięgu, by skutecznie porazić liczne cele w Iranie. Oczywiście mógłby użyć mniejszej liczby swych głowic nuklearnych (których oficjalnie nie posiada) jest to jednak praktycznie niemożliwe. Po pierwsze Izrael w oczach świata stałby się zupełnym wyrzutkiem rozpętującym atomowy Armagedon i nawet wielki amerykański brat nie mógłby ignorować takiej sytuacji. Po wtóre jednak – i to jest ważniejszy argument – nikt nie jest w stanie kategorycznie stwierdzić, czy Iran nie posiada już głowicy atomowej. Nic lepiej nie chroni przed wybuchem wojny atomowej niż posiadanie tej samej broni przez stronę przeciwną. Teoretycznie Izrael mógłby przeprowadzić kombinowaną operację konwencjonalnego uderzenia rakietowego i samolotów. To jednak naraża na niebezpieczeństwo dużą grupę pilotów, ponieważ Iran posiada całkiem znaczącą obronę przeciwlotniczą, a izraelskie samoloty byłyby narażone na zestrzelenie przez bardzo długi czas, dodatkowo będąc zmuszone do tankowania w powietrzu poza terytorium Izraela. Siły powietrzne Izraela, choć znane ze swego profesjonalizmu, nie są aż tak liczne, by pozwolić sobie na ewentualną stratę wielu samolotów (i pilotów!) na początku inwazji na południowy Liban. Ewentualny izraelski atak bezpośrednio na Iran może być ograniczony do wystrzelenia niewielkiej ilości rakiet bądź – co bardziej prawdopodobne – do działań służb specjalnych.

Wydaje się, że główną izraelską odpowiedzią będzie kontynuowanie inwazji lądowej na Liban. Niewiadomą pozostaje jej zasięg. Czy plany sięgają tylko do rzeki Litani, czy też nieco dalej do rzeki Awali, czy też aż do Bejrutu? Teoretycznie głębsze wejście tworzy szerszą strefę buforową chroniącą północny Izrael przed ostrzałem ze strony Hezbollahu, jednak oznacza to konieczność większego zaangażowania armii i wystawienie żołnierzy na większe niebezpieczeństwo. Izrael ma już dwukrotne doświadczenie w nieudanym okupowaniu południowego Libanu. Szczególnie bolesne wspomnienia z 2006 roku każą przypuszczać, że celem operacji jest raczej wejście na teren przeciwnika, zniszczenie jego infrastruktury i wyeliminowanie możliwie dużej liczby bojowników, a następnie powrót na swoje terytorium, przy pozostawieniu zniszczonej i wyludnionej strefy buforowej. Łatwiej jednak zaplanować taką operację, aniżeli ją skutecznie przeprowadzić. Może się zdarzyć również i tak, że Izrael ponownie ugrzęźnie w południowym Libanie w niekończącej się wojnie partyzanckiej z Hezbollahem, który jednocześnie będzie w stanie ciągle ostrzeliwać (północny) Izrael. Dostawy rakiet będzie starał się zapewnić Iran, zresztą sam Hezbollah zgromadził ich podobno ok. 150000. Niewiadomą jest stan samego Hezbollahu po zlikwidowaniu znaczącej liczby przywódców i sparaliżowaniu łączności. Sytuacja taka byłaby zabójcza dla regularnej armii, jednak czy powstrzyma to Hezbollah przed niekończącą się guerillą – trudno powiedzieć.

Na razie mamy do czynienia z rozlewaniem się konfliktu na kolejne kraje. W ciągu roku z lokalnego starcia Izraela z Hamasem w strefie Gazy wyewoluował on w konflikt regionalny, który zupełnie zniszczył Gazę, podminował Brzeg Zachodni, rozpalił regularną wojnę w południowym Libanie, wciągnął – wprawdzie w ograniczonym zakresie – szyickie milicje w Iraku i Huti z Jemenu, a wreszcie doprowadził do pierwszych w historii bezpośrednich starć pomiędzy Iranem i Izraelem. Niejasna jest także przyszłość Syrii, gdzie silne są wpływy Iranu, co skutkuje regularnym bombardowaniem ze strony izraelskiej. Wielkim problemem w obecnej sytuacji jest wyjątkowo słaba i chwiejna postawa USA, które ewidentnie nie mają siły (i woli?) do powstrzymania swego mniejszego sojusznika, jakim jest Izrael, od dalszej eskalacji konfliktu. Oczywiście niesprzyjającą okolicznością jest tutaj kondycja prezydenta Bidena i zbliżający się termin wyborów. Dodatkowo dawniej silny wpływ amerykański na państwa arabskie zdecydowanie osłabł i coraz więcej z nich z uznaniem spogląda na Chiny. Wszystko to powoduje, że przynajmniej do wyborów prezydenckich w USA sytuacja na Bliskim Wschodzie się nie zmieni i konflikt będzie się rozogniał, na razie szczególnie na terytorium Libanu.

Maciej Münnich
Kontakt

maciej.munnich@kul.pl